Wjechała rowerem na Mount Everest

2022-08-01 15:14:14(ost. akt: 2022-08-01 17:30:25)

Autor zdjęcia: Andrzej Juchniewicz

Rozmawiamy z lidzbarczanką, Lidią Juchniewicz, która dokonała czegoś, czego dokonało niewielu. Wjechała rowerem na szczyt ziemi! Nie dosłownie, ale nie oznacza to, że było lekko. Na rowerze spędziła ponad 29 godzin i jest czwartą Polką, której się to udało.
#Everesting to wyzwanie polegające na podjeżdżaniu pod wzniesienie tyle razy, aż osiągnie się wysokość Mount Everest, czyli 8848 metrów. Lidia w sobotę zmierzyła się przewyższeniem na ulicy Kąpielowej, które musiała pokonać ponad 200 razy! I wcale nie jest to mała górka. Osoby, które na rowerze jeżdżą okazjonalnie mają problem, aby podjechać pod nią choćby jeden raz, nie mówiąc o podjeżdżaniu praktycznie bez przerwy. Wraz z nią wystartował Igor Wieczorek, który choć na szczyt nie wjechał, osiągnął imponującą wysokość 6300 metrów. Lidia przez niektórych nazywana jest kobietą – robotem, bo oprócz roweru pływa i biega.

Skąd wziął się pomysł podjęcia wyzwania i jak długo się do niego przygotowywałaś?

Pomysł wyszedł bardzo spontanicznie. Na facebook’u Rowerowego Lidzbarka pojawił się post, że Igor podejmuje się takiego wyzwania. W pierwotnej wersji miałam podjechać i ewentualnie zrobić z nim kilka podjazdów. Spontanicznie i nie zastanawiając się jak długi jest to wysiłek postanowiłam, że zrobię też całość. Nie analizowałam z "czym to się je", ani kto tak naprawdę wymyślił takie wyzwania i nie sprawdzałam ile kobiet w Polsce się tego podjęło. Jednym słowem nie zaprzątałam sobie tym głowy. Dopiero na kilka dni przed uświadomiłam sobie, że będzie z tym sporo pracy. Od razu tłumaczę, że nie robiłam tego z "marszu", czyli nie wstałam prosto z przysłowiowej kanapy, tylko praktycznie całe swoje życie trenuję, więc "everesting" był, można powiedzieć, taką cegiełką w moim sportowym życiu. Od ponad 12 lat zajmuję się triathlonem, dużo jeżdżę rowerem w różnych miejscach i to ze sporym kilometrażem. Tydzień temu np. z amatorską grupą triathlonową Kuźnia Triathlonu, jechałam przez kilka dni. Codziennie pokonywaliśmy ok. 200 km, więc tzw. wysiedzenie w siodle i wykręcone km, także pod górkę, miałam. Ale żeby zrobić taki długi wysiłek trzeba również trenować zimą, i co najważniejsze regularnie i systematycznie. Jesienią i zimą 3-4 x w tygodniu kręcę w domu na tzw. trenażerze. Dochodzą do tego treningi biegowe i pływackie. Mój organizm funkcjonuje w takiej konfiguracji treningowej od kilkunastu lat. Lubię podejmować się sportowych wyzwań, które wymagają konsekwencji, wytrzymałości, przygotowań i takich, których z marszu się nie zrobi, tylko trzeba poświęcić mnóstwo czasu na trening.

Wjechanie rowerem na Mount Everest to wielki wyczyn i nieludzki wysiłek. Co było najtrudniejsze, czy sam wysiłek fizyczny, czy może spędzenie tylu godzin na rowerze? A może monotonia pokonywania przez tyle godzin tej samej trasy?

Hmmm, na początku obawiałam się, czy podołam takiemu wysiłkowi przez tyle godzin. Wprawdzie startowałam w biegach ultra, które trwały ponad 5 godz. i w triathlonie długodystansowym, ale tam najdłuższy wysiłek trwał 12,5 godziny. Obawiałam się, że nogi odmówią posłuszeństwa albo z takiego przeciążenia pojawi się jakaś kontuzja.

Chyba największym wyzwaniem było przełamanie się w nocy, gdzie ok. 2 zgasły wszystkie latarnie i musiałam zjeżdżać i podjeżdżać w totalnej ciemnicy. Latarka rowerowa była, ale już na zjazdach nie mogłam pozwolić sobie na szybszą jazdę.

Największy kryzys pojawił się jednak nad ranem, kiedy chciało mi się spać. Motywacja spadła do zera. Wówczas chłopaki powiedzieli, żebym pospała maks. 20 min. (30 min. przerwy można zrobić). Kiedy mnie obudzili zaczęło padać i gdy zostało mi ponad 20 podjazdów chciałam odpuścić. Na szczęście powiedzieli, żebym zrobiła jeden podjazd i potem zdecydowała co dalej. To była już 6 rano i na zjeździe włączył się mój "zakapior" wewnętrzny. Podjechałam do namiotu i powiedziałam chłopakom: „o nie panowie, nie zrobię wam tej przyjemności i nie pójdziecie jeszcze do domu! Będziecie tu tkwić ze mną choćby do południa". Ubrałam dodatkową bluzę i wyruszyłam dalej.

Wyruszył z Tobą Igor, jedna nie ukończył wyzwania. Co go zatrzymało?

O trzeba by było zapytać samego Igora. Ale zmęczenie i motywacja się chyba nałożyły.

Czy miałaś jeszcze inne chwile zwątpienia i chciałaś przerwać wyzwanie?

Tak jak mówiłam nad samym ranem i pod koniec w deszczu i zimnie. Mokre ubrania, problem ze zjazdami, bo ślisko i koncentracja była już mocno obniżona. Najprościej wtedy o wywrotkę lub jakiś wypadek, szczególnie, że robiliśmy to w normalnym ruchu ulicznym, więc musiałam uważać na auta. Na szczęście przez cały czas ktoś był, kto "czuwał ". W ciągu dnia kibice i najwierniejsi fani oraz rodzina: Gosia, Andrzejek i Urszula z pająkami, Egon i chłopaki: Rogal, Robert, Oskar plus ktoś, kto pojawiał się żeby zrobić z nami kilka podjazdów.

Jak radziłaś sobie z uzupełnianiem energii? Ile jak długich przerw miałaś podczas wyzwania?

Przerwy robiliśmy sobie co 10 podjazdów. W aucie mieliśmy przygotowane jedzenie: żele, napoje słodzone, izotoniki, ciasta, ciastka, kabanosy. Przerwy trwały ok. 15 minut. W trakcie dnia mój najlepszy support, czyli Urszula i Andrzej Juchniewicz, spełniali wszystkie zachcianki. Przywozili jak nie zupę, to pizzę, gorącą kawę i motywowali dalej. W każdej przerwie uzupełnialiśmy bidony. Najdłuższa przerwa to ta na drzemkę.

Ile dokładnie godzin zajęło Ci wjechanie na szczyt?

Sama jazda trwała 24 godziny i 52 minuty. Z pauzami wyszło łącznie 29 godzin.

Czy masz na swoim koncie równie ekstremalnie trudne wyzwania?

Tak ekstremalnych to nie. Mam na koncie kilka biegów ultra, kilka startów w triathlonie na dystansie ironmana, czyli 3,8 km pływania, 180 km jazdy na rowerze i 42 km biegu. Najdłuższa jazda na rowerze trwała 14 godzin.

Biegasz na długich dystansach, wjeżdżasz na koronę ziemi. Wiesz, że niektórzy nazywają Cię kobietą-robotem?

Ha ha. Miło, ale zawsze powtarzam, że dużo zależy od naszego nastawienia i systematyczności w aktywności fizycznej. Może to są niewyobrażalne rzeczy do zrobienia, ale do takiej formy dochodziłam systematycznie latami. Każdy ma swój everest, który zdobywa. Mnie cieszy, gdy ludzie podejmują się małych wyzwań i pokonują swoje słabości, przełamują własne ograniczenia, nawet te bardzo małe. Właśnie dzięki tym małym sukcesom można realizować z czasem takie duże wyzwania.

Dziękuję za rozmowę.

ok


Fot. Andrzej Juchniewicz

2001-2024 © Gazeta Olsztyńska, Wszelkie prawa zastrzeżone, Galindia Sp. z o. o., 10-364 Olsztyn, ul. Tracka 5