Święconkę przynosiło się w chustce

2022-04-17 12:30:00(ost. akt: 2022-04-14 16:32:32)
Palmy wileńskie

Palmy wileńskie

Autor zdjęcia: Ewa Lubińska

Nigdy nie zapomnę pierwszej po wojnie Wielkanocy — mówi Krystyna Adamowicz, polska dziennikarka mieszkająca w Wilnie. — Miałam wtedy 6 lat. Poszłyśmy z mamą do kościoła ostrobramskiego pw. świętej Teresy, a tam tłum rodaków.
Kiedy pytam panią Krystynę o to, którą Wielkanoc zapamiętała jako pierwszą, opowiada mi właśnie tę historię. Pamięta, jak mama prowadziła ją za rękę, odświętnie ubraną i że tego dnia musiały bardzo wcześnie wstać, żeby zdążyć na mszę świętą kościele ostrobramskim p.w. św. Teresy
.
— Utkwił mi w pamięci taki obraz: tłum ludzi, wierni stali nawet na schodach, bo nie mieścili się w świątyni — wspomina dziennikarka. — Widziałam, jak bardzo przeżywają to nabożeństwo. Warto wyjaśnić, że nie było wtedy koszyczków, tylko święconkę przynosiło się zawiązaną w schludnej ładnej chustce. No i święciło się wówczas więcej pokarmów niż teraz. Dzisiaj ma to wymiar bardziej symboliczny, do koszyczka wkładamy po kawałeczku chleba, wędliny, ciasta. Wtedy było inaczej. W węzełku z chustki można było znaleźć nieraz cały chleb, wędliny, całą babkę, oczywiście jaja i sól. Moja mama mawiała, że w Wielkanoc musi być suto, nie może zabraknąć mięsiwa, no i zawsze była babka, poza tym oczywiście stół ma być pięknie udekorowany, zawsze był nieskazitelnie biały obrus, często haftowany i zielone dekoracje, np. widłaki. No i bazie stały w wazonie w każdym domu.

Jak wspomina pani Krystyna, tuż po wojnie nie było łatwo ani o dekoracje, ani o składniki do świątecznych potraw.

— Łatwo nie było, ale na ulicy wileńskiej przed świętami można było spotkać rolników ze wsi, którzy hodowali u siebie zwierzęta, a później handlowali cielęciną czy schabem — to były wtedy najbardziej pożądane mięsa na wielkanocny stół. Można też było od nich kupić jaja. Utkwiła mi w pamięci także kobieta, która stała nieopodal kościoła ostrobramskiego. Sprzedawała rzodkiewki i mama od niej te rzodkiewki kupowała na świąteczny stół. Jaka to była radość na takie nowalijki patrzeć. To były pierwsze wiosenne warzywa. Teraz można je w sklepach kupić przez cały rok, a wtedy czekało się na nie miesiącami. Teraz też jest na stołach więcej ciast — są mazurki, serniki, które można kupić gotowe w sklepach.

Krystyna Adamowicz jednak nie zaopatruje się w składniki do swoich wielkanocnych dań w sklepach. Jak przyznaje, woli kupować je na jarmarku.

— Wiem, że wszystko tam jest świeżutkie: owoce, warzywa, mięso i jajka — wylicza i dodaje, że zachowuje tradycje swoich rodziców i dziadków. — Polacy mieszkający na Wileńszczyźnie są bardzo wierzący — opowiada. — O wiele bardziej niż Litwini. Dbają też o rodzinne, polskie tradycje. W święta polskie kościoły są zapełnione wiernymi, litewskie nie tak bardzo.

Co jeszcze pamięta pani Krystyna ze świąt wielkanocnych z czasów swojego dzieciństwa?

— Pamiętam, że zanim podzieliliśmy się święconką podczas świątecznego śniadania, odmawialiśmy modlitwę. Najczęściej „Ojcze nasz” i „Zdrowaś Maria”, ale też „Pod Twoją obronę”. Święconkę dzielił tato, a jak jego nie było, to mama. Śniadanie w pierwszy dzień świąt jadło się tylko z najbliższą rodziną. Odwiedziny przyjaciół czy znajomych były możliwe najwcześniej na obiad i w drugi dzień świąt.

Jak mówi pani Krystyna, lany poniedziałek był dniem wizyt i wspólnego świętowania z gośćmi. Był też dniem zabawy i tradycyjnego polewania wodą, ale również wspólnej modlitwy w kościele. Dziennikarka wspomina także zabawy związane z Wielkanocą. Takie jak „kaczanie” jajek.

Tę zabawę pamięta też mieszkający w Lidzbarku Warmińskim bratanek nieżyjącego już Stanisława Bielikowicza, znanego jako Wincuk (wydał książkę „Wincuk gada”), Lech Bielikowicz.

— To „kaczanie” jajek po jakiejś znalezionej rynnie czy uderzenie jajkami, żeby sprawdzić, które pierwsze pęknie, pamiętam do dzisiaj — opowiada lidzbarczanin, którego rodzina zjeżdżała z Kresów Wschodnich w latach 1946-1947. — Nie było im łatwo przekroczyć granicę. Polaków najczęściej przenoszono na Syberię albo do Kazachstanu. Na szczęście najstarsza siostra mojego taty, Jadwiga, pracowała w urzędzie i załatwiła dokumenty, dzięki którym moja babcia i jej córki mogły przyjechać na tereny dzisiejszej Polski. Tato w tym czasie już był w Lidzbarku Warmińskim, wrócił z robót w Niemczech. Warto wspomnieć, że stryj Stanisław, późniejszy Wincuk, ukrywał się w lasach na terenach dzisiejszej Białorusi przed Litwinami. Kiedy moja rodzina przybyła do Lidzbarka Warmińskiego, dziadek już nie żył. Został rozstrzelany jeszcze na Kresach, pochowano go w Święcianach.

Lech Bielikowicz pamięta Wielkanoc u babci w Lidzbarku Warmińskim.

— Dopóki żyła babcia, na święta zbierała się cała rodzina: oczywiście babcia, ciotki, stryjek, rodzice i my, dzieciaki — opowiada pan Lech. — Później tę tradycję zachowywała przez lata najstarsza siostra taty. Potem się porozjeżdżaliśmy. Oczywiście staraliśmy się spędzać święta rodzinie, ale kiedy jeszcze pracowałem (teraz jestem na emeryturze), to co drugie święta musiałem spędzać w pracy. Dziś moje dzieci są już dorosłe. Córka mieszka w Olsztynie, jeden syn w Lidzbarku Warmińskim, ale drugi w Szwajcarii. Teraz przyleciał, więc się cieszymy na wspólne święta.

Krystynę Adamowicz i Lecha Bielikowicza łączy nie tylko tradycja, ale też doroczna impreza „Kaziuki Wilniuki”. To na nich ożywa gwara wileńska, którą promował stryjek pana Lecha — Stanisław Bielikowicz, a pani Krystyna jest jedną z organizatorek tego niezwykłego wiosennego święta Kresowiaków w Polsce. To ona pisała kiedyś o Wincuku w polskim czasopiśmie na Litwie i przywozi od wielu lat artystów z Wileńszczyzny, a z nimi wileńskie palmy i... nostalgię za ojczyzną.

Ewa Lubińska

2001-2024 © Gazeta Olsztyńska, Wszelkie prawa zastrzeżone, Galindia Sp. z o. o., 10-364 Olsztyn, ul. Tracka 5