Do dziś mam żal do tamtych lekarzy...

2020-05-19 08:00:00(ost. akt: 2020-05-19 08:58:19)
Krystyna Tomaszewska

Krystyna Tomaszewska

Publikujemy dziś kolejną część wspomnień Krystyny Tomaszewskiej, która zmaga się z chorobą męża. Mietek właśnie trafił na naświetlania do Centrum Onkologii w Warszawie.
Tam dopiero przeżyłam szok. Olbrzymi, 10 piętrowy, a może i wyższy budynek, ciągnący się kilkaset metrów i setki, a może i tysiące ludzi czekających w kolejkach przed gabinetami lekarskimi na zakwalifikowanie się i ewentualne przyjęcie do szpitala.

Najbardziej jednak zbulwersowała mnie metoda selekcji chorych. Nieważne, że dostarczyliśmy całą dokumentację z przebiegu leczenia z transplantologii oraz dokumenty świadczące o zakwalifikowaniu się na naświetlania, bo i tak oczekiwało się w kolejce około 3 miesiące. Na dodatek lekarz przyjmujący na oddział oceniał przyjmowanych wzrokowo; obejrzał męża od stup, do głowy i łaskawie oświadczył, że może iść na oddział. Odniosłam wrażenie jakby mąż nie był człowiekiem, a jakimś rupieciem, nad którym trzeba się zastanowić, czy warto go restaurować, czy od razu wyrzucić na śmietnik. Całe szczęście, że nie wyglądał na zniszczonego chorobą, bo gdyby było inaczej... widziałam ludzi wychodzących z gabinetu z płaczem.

Po załatwieniu wszelkich formalności, które trwało ponad 10 godzin, mąż wreszcie znalazł się na oddziale. Wróciliśmy potwornie zmęczeni z synem około 23- ej do domu. Miałam nadzieję, że nie jest z Mietkiem tak źle, gdyby nie było szans, nie skierowano by go na naświetlania. O złudna nadziejo. Mietek jakby wyczuwał, że nie wszystko się ułoży po naszej myśli. W czasie drogi do Warszawy cały czas twierdził, że już do domu nie wróci żywy, a przedtem nigdy o takiej możliwości nie mówił, bo wierzył, że wszystko pomyślnie się skończy.

Na drugi dzień po południu zadzwoniłam do męża z zapytaniem jak się czuje i co postanowiono. W odpowiedzi usłyszałam: - Wyobraź sobie, że nikt do tej pory z lekarzy nawet się mną nie zainteresował, no i wiesz, w miejscu operowanym zrobił się ropny guzek. - Musisz natychmiast zgłosić to lekarzowi – odparłam. - Tak, wiem, ale na oddziale oprócz pielęgniarek nie ma żadnego lekarza, więc porozmawiam jutro na obchodzie. - A jak się czujesz? - Może być – odpowiedział, ale poczułam wtedy lekki niepokój. Czekałam ranka i zakończenia obchodu lekarskiego, który kończył się gdzieś około godz. 11-tej. Zadzwoniłam do męża i zapytałam jak się sprawy mają. - Owszem, był lekarz. Popatrzył i dał jakiś antybiotyk. Będzie dobrze. Zadzwoń wieczorem, to sobie pogadamy. Wieczorna rozmowa jeszcze bardziej mnie zaniepokoiła. - Wyobraź sobie dostałem gorączki 38 stopni. - Zgłoś to natychmiast lekarzowi – odparłam, ale żadnego lekarza nie było na oddziale. To dziwne, że po południu nie było żadnego lekarza dyżurnego. Z niecierpliwością czekałam następnego dnia. Zadzwoniłam koło południa. - I jak, rozmawiałeś z lekarzem? Co powiedział? - Nic. - A gorączka? - Wcale nie spada - odpowiedział. - Mietek, przypomnij sobie przed czym zawsze ostrzegała doktor Rancewicz, że niewłaściwy antybiotyk, szczególnie ludziom po przeszczepie, nie pomoże ale wręcz może bardzo zaszkodzić, dlatego zabraniała w razie jakichkolwiek przeziębień czy innych schorzeń, korzystać z naszych przychodni, lecz natychmiast przyjeżdżać do Warszawy. Zgłoś przynajmniej pielęgniarce, przecież ona wie, bo mierzyła gorączkę! Odpowiedział tylko, że to i tak nic nie da.

Postanowiłam, że na następnego dnia po obchodzie sama porozmawiam telefonicznie z lekarzem i dowiem się co tak naprawdę się dzieje. Ledwo doczekałam ranka. Najpierw postanowiłam zadzwonić do męża i powiedzieć co planuję. Niestety telefon komórkowy nie odpowiadał, więc zadzwoniłam na telefon pielęgniarek. Jakież było moje zaskoczenie, kiedy mi oznajmiono, że Mietka przewieźli do szpitala im. Dzieciątka Jezus. Nie wyjaśniono dlaczego. Zadzwoniłam na oddział transplantologii i tam owszem, potwierdzili, że przyjęli męża na oddział, ale zaraz po przyjeździe dostał zawału serca i ledwo go odratowano. Jest w tej chwili na oddziale intensywnej terapii, stan ciężki, jest nieprzytomny.

Jeszcze w tym samym dniu byliśmy z synem w Warszawie. Zachodziliśmy w głowę, co się stało. Wyjechał do Warszawy w bardzo dobrym stanie z dobrymi wynikami, tymczasem wszystko popsuto. Do dzisiaj mam żal do tamtych lekarzy z onkologii, bo jestem przekonana, że nie podeszli z sercem do pacjenta i podany antybiotyk zaszkodził, a wystarczyło tylko głębiej zainteresować się historią choroby i nie patrzeć tylko w jednym kierunku onkologicznym. Szczerze mówiąc przyzwyczaiłam się do innego traktowania pacjentów, bo tam, gdzie leczono Mietka wcześniej, nie traktowano pacjentów jako zło konieczne. Byłam strasznie zawiedziona. Obojętność, czy rutyna... już sama nie wiem jak mam nazwać takie postępowanie.

Po trzech dniach mąż odzyskał przytomność, kiedy byliśmy akurat na odwiedzinach. Wiedział wszystko co się stało. Pocieszałam go jak mogłam i powtarzałam, że najgorsze jest już za nim i wszystko dobrze się skończy. Mietka przeniesiono już na oddział ogólny intensywnej terapii w innym budynku.

Po pół godzinnej wizycie opuściliśmy szpital, bo był zakaz dłuższego przebywania na oddziale. Pomyślałam sobie - chwała Bogu – przytomność odzyskał, więc wszystko idzie w dobrym kierunku. Trochę uspokojeni wracaliśmy do domu.
Na drugi dzień po obchodzie zadzwoniłam do lekarki prowadzącej męża z zapytaniem jak się czuje. W odpowiedzi usłyszałam, że nie mogli porozumieć się z mężem, więc go uśpili stosują narkozę farmakologiczną. Nie byłam tym zachwycona, byłam zdania, że nie było to konieczne. No cóż, lekarze chyba lepiej wiedzą, pomyślałam. Niestety, tak jak czułam, Mietek z tej śpiączki już się nigdy nie obudził.

Pozornie wydawało się, że jest wszystko w porządku. Informowano nas, że stan jest stabilny nie należy tracić nadziei, bo wszystko będzie dobrze. Ja czułam, że jest inaczej. Miałam powody tak myśleć. Powiedziano mi, że przeszczepiona nerka coraz gorzej pracuje. Zdenerwowałam się i powiedziałam, że przecież widać, że ma opuchnięte ręce i nogi! Dlaczego nie jest poddany dializie? Przecież część wody została w organizmie i nie trzeba być lekarzem, żeby to zauważyć. Przecież cały czas karmi się go i podaje leki w kroplówkach. Dopiero gdy narobiłam szumu poddano go dializie. Od razu schudły ręce i nogi, wyniki się poprawiły i nerka zaczęła lepiej pracować. Po dwóch tygodniach pobytu przeprowadzono tracheotomię. Do Warszawy jeździłam co dwa lub trzy dni, w pozostałe dni dzwoniłam.

Zamierzałam kupić najnowocześniejszy materac przeciwodleżynowy, bo zauważyłam już tworzące się odleżyny, ale nie zdążyłam. Powiedziano mi również, że mój mąż jest i tak szczęściarzem, ponieważ żyje już 10 lat z cudzą nerką, a to nie lada osiągnięcie zważywszy na jego wiek. Zazwyczaj w takim przypadku nerka funkcjonuje 6, może 7 lat. Jeśli organizm jest na tyle silny to może spodziewać się następnej transplantacji, ale najczęściej w trakcie leczenia wysiadają inne narządy i już nie ma ratunku.

W dniu kiedy umarł, a była to niedziela 10 lutego 2002roku, czułam się jakoś nieswojo i nie mogłam znaleźć sobie miejsca. Ogarnął mnie jakiś żal i niemoc. Zaczęłam płakać i krzyczeć na cały głos – Mietek! Nie odchodź, nie zostawiaj mnie! Chyba w tym czasie umierał, bo o godz. 22 dostałam telefon ze szpitala, że mąż nie żyje i możemy jutro go zabrać. Rano będą już przygotowane potrzebne dokumenty.

Natychmiast telefonicznie zawiadomiłam synów i synowe. Zjawili się u mnie po kilkunastu minutach. Ustaliliśmy plan działania dla każdego z nas. Ja ze starszym synem o godz. 2 nad ranem wyjechaliśmy do Warszawy. Szpitalne dokumenty były już przygotowane, należało jeszcze w urzędzie dzielnicowym wymeldować go i otrzymać akt zgonu, który faksem przekazaliśmy do Lidzbarka, bo był potrzebny drugiemu synowi. On z kolei na miejscu załatwiał wszystkie sprawy związane z pochówkiem i poinformował rodzinę i znajomych o pogrzebie. My po załatwieniu formalności dogadaliśmy się z zakładem pogrzebowym, który w ciągu kilku godzin załatwił wszystko i już w tym samym dniu o godz. 22 byliśmy z Mietkiem w domu. Dalszą organizację pogrzebu przejął zakład pogrzebowy tu na miejscu. Pogrzeb odbył się we wtorek, 12 lutego, przed środą popielcową. Bardzo duży wkład w organizację pogrzebu włożyły moje synowe, które również czuwały przy swoim teściu całą noc. Ja z synem byliśmy totalnie wykończeni i musieliśmy odpocząć.
Na początku wspomniałam o osiągniętym sukcesie w leczeniu, bo niewątpliwie tak było. Pomimo tylu nieprzewidzianych trudności, jednak darowano mu dodatkowo 10 lat życia. Nie każdy został obdarzony taką łaską, a tak już w tym naszym życiu na tej ziemi jest, że kto się urodził musi umrzeć. Każdy z nas ma wyznaczoną swoją drogę. Nie raz zadaję sobie pytanie, czy zrobiłam wszystko, aby przedłużyć życie swojemu mężowi. Synowie natomiast twierdzą, że nie powinnam się zadręczać, bo uważają, że zrobiłam wszystko, co było w mojej mocy. Wątpliwości i żal jednak pozostają. (CDN)

Krystyna Tomaszewska



Gazeta Olsztyńska zawsze pod ręką w Twoim smartfonie, tablecie i komputerze. Codzienne e-wydanie Gazety Olsztyńskiej, a w piątek z tygodnikiem lokalnym tylko 2,46 zł.

Komentarze (3) pokaż wszystkie komentarze w serwisie

Komentarze dostępne tylko dla zalogowanych użytkowników. Zaloguj się.

Zacznij od: najciekawszych najstarszych najnowszych

Zaloguj się lub wejdź przez FB

  1. Lidzbarczanin #2922801 | 37.248.*.* 19 maj 2020 09:59

    Znieczulica i u lekarzy nie zna granic to co się dzieje woła o pomstę do nieba jest coraz gorzej w tym świecie a nie lepiej, cały system, rząd ludzie przejrzyjcie na oczy bo będzie tragedia

    Ocena komentarza: warty uwagi (6) odpowiedz na ten komentarz

  2. miejcowy #2922806 | 95.51.*.* 19 maj 2020 10:10

    Pandemia pokazała, że jako jednostki, zdani jesteśmy tylko na siebie. Ci, którzy powinni wspierać społeczeństwo, czyli lekarze pierwszego kontaktu i urzędnicy, pierwsi się odizolowali. Mają się dobrze, a szarak niech sobie radzi. W sklepach sprzedawać można a zobaczcie co się dzieje przed przychodniami. Tam dopiero pokazuje się ludziom miejsce w szeregu. Uwłaczające.

    Ocena komentarza: warty uwagi (6) odpowiedz na ten komentarz

  3. Prawda #2923951 | 83.31.*.* 21 maj 2020 18:52

    Dostałam w łasce długie życie w kalectwie też dzięki lekarzom. Dziś nie mam nawet dostępu do pomocy, recept. Wszyscy się boją to po jakiego gwinta studiują medycynę. Wiadomo że można spotkać się z taką epidemią jak dziś. Nie rozumiem.

    Ocena komentarza: warty uwagi (2) odpowiedz na ten komentarz

2001-2024 © Gazeta Olsztyńska, Wszelkie prawa zastrzeżone, Galindia Sp. z o. o., 10-364 Olsztyn, ul. Tracka 5