10 lat walki o życie

2020-04-10 20:46:12(ost. akt: 2020-04-17 13:19:39)

Autor zdjęcia: Kamil Onyszk

Zdawać by się mogło, że już jest wszystko jest za nami. Dokonano przeszczepu, siusianie odbywa się normalnie, a to jest potwierdzeniem, że nerka podjęła pracę i funkcjonuje prawidłowo, wyniki są w normie, samopoczucie chorego idealne – żyć i nie umierać - opowiada Krystyna Tomaszewska o zmaganiach z chorobą męża.
W życiu jednak nie jest tak pięknie, jak byśmy sobie tego życzyli, a rzeczywistość okazała się inna. Niestety wkrótce wystąpiły powikłania i trzeba było jeszcze raz operować. Tym razem operacji dokonano na oddziale chirurgii w szpitalu Dzieciątka Jezus. Przyczyną była przetoka moczowa, jaka się wytworzyła i część uryny zaczęła przenikać poza naczynia moczowe, do wnętrza organizmu. Nastąpiło również zatrzymanie moczu w pęcherzu i okropny ból. Przeprowadzono szybko cewnikowanie i ponownie w czasie operacji pozszywano wszystkie naczynia. Przedłużyło to pobyt w szpitalu do około 6-ciu tygodni. Wszystko goiło się prawidłowo, więc nic nie stało na przeszkodzie, aby wrócić do domu. Mietek zawiadomił mnie, że w najbliższy piątek możemy po niego przyjechać, więc z synem wybraliśmy się do Warszawy.

Po przyjeździe na miejsce okazało się, że niestety nie może być wypisany ze szpitala, ponieważ wyniki bardzo się pogorszyły; prawdopodobnie szykuje się odrzut nerki, więc musi być pod ciągłą kontrolą lekarzy i na razie o wypisie nie może być mowy. Niestety z przeszczepami tak jest, że organizm cały czas walczy, aby odrzucić, jak by nie było, obce ciało, nawet pomimo tego, że dopasowano nerkę z największą ilością zbieżnych parametrów dawcy z biorcą. Ale od czego są leki? To właśnie one nakłaniają i uniemożliwiają odrzut, obniżając odporność całego organizmu, chociaż i to nie zawsze się udaje. Jednak nie należy tracić nadziei, ponieważ medycyna nie stoi w miejscu, lecz ciągle się rozwija i są coraz nowocześniejsze leki i metody stosowane przy transplantacjach, aby przeszczepiane organy zmusić do funkcjonowania w nowym ciele.

Pobyt w szpitalu przedłużał się i trzeba było czekać. Ja z kolei w każdą niedzielę odwiedzałam męża w szpitalu. Rano wyjeżdżałam o godz. 4 rano autobusem do Warszawy i wracałam po południu pociągiem pośpiesznym do Olsztyna, a z Olsztyna znów autobusem. Oprócz tego codziennie byliśmy w kontakcie telefonicznym.

Jak wspomniałam, podawane leki między innymi obniżają odporność organizmu i tym samym cały czas pacjent jest narażony na infekcje, a wiadomo, że każdy szpital jest siedliskiem różnych wirusów i bakterii.
Podczas kolejnych odwiedzin nie zastałam Mietka na oddziale transplantologii, bo został przeniesiony do następnego budynku –na oddział okulistyczny. Dowiedziałam się, że w oku wystąpiły krwawe wybroczyny i nie wiadomo, co było ich przyczyną. Trzeba było przeprowadzić szczegółowe badania i zastosować leczenie, a jeśli chodzi o nerkę, to na razie wszystko było w porządku.

Mietek otrzymywał dodatkowo silne leki przeciwwirusowe i antybakteryjne, do tego leki przeciwcukrzycowe i leczące prostatę, bo w międzyczasie okazało się, że pojawiły się również i te choroby. Suma summarum nie wyjaśniono, co spowodowało chorobę oka, ale efekt był taki, że stracił wzrok na jedno oko i to bez żadnej nadziei na poprawę. Wszystko to spowodowało, że pobyt w szpitalu przeciągnął się do kilku miesięcy, ale w końcu małżonek powrócił do domu, a my wszyscy byliśmy szczęśliwi, że jakoś uporano się z wszystkimi chorobami jakie go dotknęły.

Po wypisie ze szpitala wyznaczono pierwszą wizytę za dwa tygodnie w przychodni, która znajdowała się w tym samym szpitalu. Na samym początku wspomniałam jak w przebiegu leczenia ważna jest rodzina i jej nieustające wsparcie. Dlatego powtarzam, chory powinien to czuć, że wszystkim na nim zależy i jest bardzo kochany, bo w tak poważnej i długotrwałej chorobie z różnymi komplikacjami, łatwo jest o załamanie i utrata chęci do życia. Całe szczęście, że byłam już na emeryturze i mogłam zająć się chorym mężem. Po powrocie ze szpitala do domu, z lekami, receptami i informacjami na dalsze leczenie, trzeba było dostosować się do nowych warunków egzystencji. Musiałam zaplanować sobie grafik czynności na każdy dzień.

Rano rozkładałam do podpisanych kieliszków leki na całą dobę. Miałam rozpisany plan z dawkami i godzinami ich przyjęć. Wszystkie były ustawione na tacy podobnie, jak to robią pielęgniarki w szpitalach. Pomiar ciśnienia tętniczego 3 razy dziennie, temperatury, poziomu cukru we krwi i ilość wypitych płynów w ciągu dnia (norma nie mniej jak 3 litry), do tego prowadzenie dziennika z zapisami kontroli, którą należało prowadzić na bieżąco i przy każdej wizycie przedstawiać lekarzowi.

Wszelkie obowiązki związane z prowadzeniem domu, robieniem zakupów, wszelkich opłat, gotowaniem itp. również należały do mnie, chociaż mąż pomagał mi na tyle, na ile pozwalały mu siły. W każdym razie nie było czasu na nudę. Wskazane było odżywianie pełnowartościowe, bez używania alkoholu w jakiejkolwiek postaci i innych używek. Mietek jednak wypijał jedną kawkę dziennie i trochę sobie popalał.

Pomimo tych wszystkich dodatkowych chorób Mietek czuł się coraz lepiej. Wizyty w przychodni transplantologii z początku były wyznaczane co 2 tygodnie, później co miesiąc, półtora miesiąca, a nawet czasami zdarzało się, że co dwa miesiące. W dalszym ciągu, tak jak przy dializach, należało między wizytami robić wyniki na miejscu przychodni i jeśli były złe należało natychmiast jechać do Warszawy. Po przyjeździe do przychodni transplantologii również za każdym razem robiono wyniki i po ich otrzymaniu dopiero następowała wizyta u lekarza prowadzącego danego pacjenta. Jeśli były niezbyt dobre, od razu kierowano na oddział szpitalny, dlatego zawsze jeździliśmy z dużą torbą wypakowaną wszystkimi rzeczami potrzebnymi w czasie pobytu w szpitalu. Oprócz tego część leków mąż otrzymywał w przychodni, bo apteki ich nie posiadały, zresztą żadnego pacjenta nie byłoby stać na ich kupno.

Nasze dwie emerytury wystarczały nam na leki i wyżywienie, natomiast krucho było jeśli chodzi o utrzymanie domu i inne wydatki. Ponieważ w międzyczasie nasi synowie pożenili się zakładając swoje rodziny i się wyprowadzili, zostały nam wolne pokoje na piętrze. Wobec tego postanowiliśmy zarejestrować działalność gospodarczą w postaci wynajmu pokoi gościnnych. Dało to nam niewielki dodatkowy dochód, a przede wszystkim pracę i kontakt z ludźmi, co w naszym przypadku było bardzo ważne. Wprawdzie mąż nie zajmował się bezpośrednio tym zajęciem, ale psychicznie był zaangażowany i nie myślał tylko o sobie i swojej chorobie.

Niestety Mietek całkowicie zrezygnował z prowadzenia pasieki w którą włożył tyle pracy i cały czas ją powiększał. Mieliśmy już na początku jego choroby około 60-ciu pni. Tak bardzo liczył na to, że z chwilą odejścia na emeryturę będzie miał zajęcie. Mógł całymi godzinami przebywać wśród pszczół i pielęgnować je, pomimo tego, że to wcale nie jest takie proste i wymaga dużo wysiłku fizycznego. Cały czas dokształcał się w tym kierunku. Zgromadził masę literatury z tej dziedziny. W trakcie choroby pasieką zajmowali się znajomi, ale jak to zwykle bywa, pomimo ich chęci, część pszczół wymarła, wyroiła się. A Mietek po powrocie ze szpitala fizycznie nie był w stanie się nimi zająć. Synowie również nie byli tym szczególnie zainteresowani, więc całą pasiekę z resztą żyjących jeszcze pszczół rozdał swoim znajomym. Ja z kolei zrezygnowałam całkowicie z wszelkiej hodowli jaką prowadziłam dodatkowo na naszej posesji.

W ciągu tych dziesięciu lat Mietek zaliczył kilkanaście dłuższych pobytów w szpitalu. Nie ominął go półpasiec, który zaatakował nogę, przeziębienia z gorączką, próby odrzutu nerki, niewydolność krążenia, nadciśnienie no i pomału rosnąca zaćma oka prawego. W sprawie choroby oczu postanowiliśmy jeszcze skonsultować się z innymi okulistami. W tym celu wybraliśmy się do Katowic. Zapisałam męża na wizytę u znanej lekarki oczu pani Gierek. W czasie wizyty pani doktor stwierdziła, że potrzebne jest bardziej specjalistyczne badanie oczu. Wiedząc, że przyjechaliśmy z daleka, skierowała nas do kliniki w której pracowała na dodatkowe badanie. Przeprowadzono je na drugi dzień. Po badaniach potwierdziła, że lewe oko jest nie do uratowania. Natomiast jeśli chodzi o prawe, to należy czekać aż zaćma pokryje je całe i nic już nie będzie widział, wówczas będzie można je zoperować. Operacja powinna odbyć się tylko w klinice w Katowicach, ponieważ był to szpital posiadający na tamte czasy najnowocześniejsze urządzenia w Polsce.

Tak mijały miesiące i lata. Najgorsze jednak nastąpiło półtora roku przed śmiercią. Z prawej strony żuchwy pojawił się mały guzek, który został zoperowany, ale miejsce wokół niego nie zostało w porę zabezpieczone, więc odrósł na nowo – niestety był to nowotwór. Zoperowano go powtórnie rozszerzając pole operacyjne i po wygojeniu się rany skierowano na naświetlania do Centrum Onkologii w Warszawie. (CDN)

Krystyna Tomaszewska



Gazeta Olsztyńska zawsze pod ręką w Twoim smartfonie, tablecie i komputerze. Codzienne e-wydanie Gazety Olsztyńskiej, a w piątek z tygodnikiem lokalnym tylko 2,46 zł.

Kliknij w załączony PDF lub wejdź na stronę >>>kupgazete.pl

2001-2024 © Gazeta Olsztyńska, Wszelkie prawa zastrzeżone, Galindia Sp. z o. o., 10-364 Olsztyn, ul. Tracka 5