Oddali mnie, bo byłam niepełnosprawna

2018-02-09 08:49:25(ost. akt: 2018-02-09 10:44:46)
Ewa Markowska: Cieszę się jak mogę zagrać i sprawić komuś tym przyjemność.

Ewa Markowska: Cieszę się jak mogę zagrać i sprawić komuś tym przyjemność.

Autor zdjęcia: Fot. Ewa Lubińska

Jest niepełnosprawna, choruje od zawsze. Ale regularnie pojawia się w redakcji "Gazety Lidzbarskiej" z reklamówkami wypełnionymi plastikowymi nakrętkami. — To dla chorych dzieci. Wiem co to znaczy być chorym dzieckiem — mówi Ewa Markowska.
Teraz ma 57 lat i niewielką rentę. Mieszka w Runowie pod Lidzbarkiem Warmińskim. To z iloma chorobami musiał walczyć jej organizm, można wyczytać z licznej dokumentacji medycznej.
— O, tutaj jest wszystko. Mam: wypisy ze szpitali, opinie lekarskie, decyzje o przyznaniu renty, różne świadectwa. Dbam o porządek w szafkach. Trzymam w nich potrzebne dokumenty — pani Ewa wyciąga z papierowych teczek plik zadrukowanych kartek papieru.

Wypisy ze szpitala z pierwszych lat po urodzeniu się Ewy nie pozostawiają wątpliwości co do jej kondycji fizycznej: zapalenie żołądkowo-jelitowe, zapalenie jelita grubego, ucha środkowego, odra, wirusowe zapalenie wątroby. Z dokumentacji szpitalnej wynika, że trafiła do szpitala już jako maleńkie dziecko.

— Rodzice oddali mnie do Państwowego Domu Małego Dziecka w Słupsku, do zakonnic, bo się rozstali — wspomina kobieta. — Było nas w domu siedmioro. Każde z rodziców wzięło po trójce dzieci, a mnie oddali, bo byłam niepełnosprawna. Nikt mnie nie chciał. Bardzo wolno się rozwijałam. Chodzić i mówić zaczęłam dopiero jak miałam sześć lat. Miałam też jako dziecko ataki padaczki, ale już nie mam, przeszły. Dużo chorowałam, miałam na przykład zapalenie opon mózgowych.

Kiedy mała Ewa trafiła do domu dziecka, jej rodzina mieszkała w Słupsku. Tych pierwszych lat dobrze nie pamięta, ale późniejsze zapamiętała na całe życie, w którym sporo wycierpiała.
— Ojciec mnie zabierał na niedziele i na wakacje, u matki byłam tylko raz i dobrze, bo nigdy nie chciałam już do niej wrócić, bardzo źle mnie traktowała — wspomina kobieta. — Powiem tak: jakbym miała powiedzieć o niej "matka", to by mi się język splątał. Byłam na jej pogrzebie, bo mnie rodzeństwo zawiadomiło. Nie umiem jej wybaczyć, że mnie niepełnosprawne dziecko oddała, że się mnie wstydziła i nigdy nie kochała. Wiem, że o zmarłych się nie powinno źle mówić, ale ja dobrego słowa o niej nie powiem.

Mała Ewa, kiedy miała pięć lat trafiła do Domu Pomocy Społecznej w Nowych Bielicach i przebywała tam do 1971 roku.
— Tam było dużo chorych dzieci. Takie urodzone z dużą głową, bez rąk, nóg, niektóre nie mówiły, leżały jak rośliny.
Później, kiedy była już zdolna do nauki w szkole podstawowej przeniesiono ją do Państwowego Zakładu Wychowawczego w Damnicy.

— Nienawidziłam tego miejsca, byłam agresywna jak pies — zwierza się kobieta.
Pani Ewa opowiada, że z Państwowego Zakładu Wychowawczego w Damnicy często uciekała. Najczęściej do matki chrzestnej.

— Raz pamiętam schowałam się u niej w szafie. Dusiłam się w niej, ale nie wychodziłam. Miałam wtedy kontakt z siostrami i braćmi, i z ojcem, ale do domu ojca nie uciekałam, bo jak uciekłam do ojca, to mnie z powrotem odwiózł do zakładu. On niestety nadużywał alkoholu, a z matką nie chciałam się widywać.
Kiedy Ewa trafiła do zakładu wychowawczego była jeszcze mała, miała tylko 11 lat. Przebywała tam do 1978 roku.

Już jako nastolatka podjęła naukę w Zespole Szkół Zawodowych w Człuchowie, gdzie w 1981 roku zdobyła zawód: aparatowy produkcji tworzyw sztucznych. Nigdy jednak w tym zawodzie nie pracowała.

— Jak skończyłam 18 lat, to nie miałam dokąd iść. W domu ojca nie było dla mnie miejsca i dlatego wyszłam za mąż. Miłości w tym nie było — wspomina.
Z mężem pani Ewa zamieszkała w Gdańsku.
— Kompletnie nie byłam gotowa do zakładania rodziny. Nikt nas w domu dziecka, ani w zakładzie wychowawczym nie uczył, tak jak teraz, gotowania. Nikt nie przygotowywał do dorosłego samodzielnego życia. Nie umiałam nawet herbaty zrobić.

Jak mąż chciał pić, to wsypałam herbatę do szklanki i nalałam ciepłej wody z kranu — pani Ewa śmieje się dzisiaj na to wspomnienia. — Teraz to sobie z tego żartuję, ale wtedy to była tragedia. Zaszłam w ciążę, urodziłam dwoje dzieci. Jak ja miałam sobie z tym poradzić, bez pomocy, bez wiedzy, umiejętności? Najgorzej było przy pierwszym dziecku, bo brakowało mi doświadczenia i bardzo się bałam, że mu zrobię niechcący krzywdę. Ale wychowałam, jak umiałam.

Pani Ewa szybko rozstała się z pierwszym mężem. Małżeństwo nie było udane. Drugie, w którym urodziła również dwoje dzieci — także nie. W obu przeżyła traumę przemocy.
Od pewnego czasu żyje spokojnie w swojej kawalerce.

Mieszkanko jest maleńkie, ale pani Ewie wystarcza.
— Przynajmniej czynsz jest niski — uzasadnia. — Mam tu wszystko czego mi trzeba. Brakuje mi tylko drzwi do toalety, najlepiej harmonijkowych.
Na razie pani Ewa powiesiła w nich zasłonę, ale ta sytuacja jest dość krępująca, zwłaszcza gdy ma gości.

— Może sobie kiedyś kupię te drzwi — mówi pani Ewa, której renta ledwo wystarcza na opłaty i jedzenie. — I tak się cieszę, że jest tyle dobrych ludzi. Pomagają mi zakonnice, które są przy kościele pod wezwaniem ap. Piotra i Pawła w Lidzbarku Warmińskim, a najwięcej to mi pomaga moja siostra Renata. To ona mnie wspiera, kiedy załatwiam sprawy urzędowe, mimo że mieszka aż w Koszalinie. Gmina dała mi to mieszkanie. Dzisiaj wy mnie odwiedziliście. To dla mnie radość, że mogę was gościć. Teraz to ja jestem w raju.

Mimo że mieszka na wsi, nigdy się nie nudzi. — Jeżdżę regularnie na Warsztaty Terapii Zajęciowej do Henrykowa — opowiada. — Bardzo to lubię, traktuję je jak swój drugi dom. Są tam wspaniałe panie i ciekawe zajęcia. Ogromną przyjemność sprawia mi wyszywanie. Lubię też inne prace rękodzielnicze.
Pani Ewa jest dumna ze swoich prac. Pokazuje wszystkie, które sfotografowała komórką.
— Jak pani przyjedzie do Henrykowa, to pokaże więcej — mówi z błyskiem w oczach.

Ewa Markowska ma też inną pasję — gra na harmonijce ustnej i na keyboardzie. Niepełnosprawność jej w tym nie przeszkodziła.
— Jestem samoukiem. W domu dziecka było pianino i tak sobie na nim grałam ze słuchu — mówi. — Teraz też. Cieszę się jak mogę zagrać i sprawić komuś tym przyjemność.

Co roku w grudniu lub styczniu Ewa Markowska daje krótki koncert w siedzibie redakcji "Gazety Lidzbarskiej". Gra pastorałki i kolędy: "Lulajże Jezuniu", "Jezu malusieńki", czy "Przybieżeli do Betlejem", a czasem też "Barkę", bo tak jak papież Jan Paweł II lubi ten utwór.

Jest chyba najaktywniejszą w powiecie osobą zbierającą plastikowe nakrętki w akcjach, w których dochód jest przeznaczany dla chorych dzieci. Robi to od kilku lat. Zbiera nakrętki nie tylko w swojej wsi, ale też w lidzbarskich sklepach, a nawet zabierała je z komendy policji. Potrafiła z wypchanymi reklamówkami stać na stopa z Runowa do Lidzbarka Warmińskiego, żeby nakrętki dostarczyć na czas.

— Dla chorych dzieci będę zbierała te korki ile mi sił starczy, bo to szczytny cel. Zdrowie dzieci jest bardzo ważne. Sama byłam chorowitym dzieckiem i dlatego te wszystkie chore dzieci traktuję jakby były moją rodziną — tłumaczy swoją determinację. — Ja pomagam, to i inni mi też pomagają.

Kilka miesięcy temu pani Ewa niefortunnie upadła idąc do urzędu gminy w Lidzbarku Warmińskim, aby zrobić opłaty.
— Pośliznęłam się na liściach i upadłam, ale do gminy doszłam, chyba byłam w szoku, bo nie czułam, że złamałam nogę — opowiada. — Panie w urzędzie zadzwoniły po karetkę i tak trafiłam do szpitala w Bartoszycach.

Kiedy tylko mogła chodzić, tradycyjnie odwiedziła redakcję i dała koncert kolęd, mimo że była jeszcze o kulach. — Musiałam, to tradycja — tłumaczyła. — Zagram wam zawsze jak tylko będziecie chcieli. Tylko dajcie znać.

Czytaj e-wydanie

Pochwal się tym, co robisz. Pochwal innych. Napisz, co Cię denerwuje. Po prostu stwórz swoją stronę na naszym serwisie. To bardzo proste. Swoją stronę założysz klikając " Tutaj ". Szczegółowe informacje o tym czym jest profil i jak go stworzyć: Podziel się informacją:

">kliknij
Problem z założeniem profilu? Potrzebujesz porady, jak napisać tekst? Napisz do mnie. Pomogę: Igor Hrywna

2001-2024 © Gazeta Olsztyńska, Wszelkie prawa zastrzeżone, Galindia Sp. z o. o., 10-364 Olsztyn, ul. Tracka 5