Daniel 10 lat pomaga na Madagaskarze!

2024-05-08 08:39:24(ost. akt: 2024-05-08 08:57:57)

Autor zdjęcia: arch

Tysiące kilometrów oddzielają jego rodzinne Rybno od egzotycznego Madagaskaru, ale dla Daniela Kasprowicza, różnica ta zlewa się w jedną misję: pomaganie. Z wykształcenia dietetyk, z powołania człowiek o wielkim sercu, który postanowił nieść pomoc na drugi koniec globu.
Jego historia to nie tylko opowieść o odległych kontynentach, lecz także o potędze empatii i determinacji. Daniel Kasprowicz, mieszkaniec Rybna w powiecie działdowskim, od lat oddaje się pracy z niedożywionymi dziećmi i kobietami w trudnej sytuacji życiowej na Madagaskarze. Nie zatrzymuje się na słowach, ale wciela w życie swoje marzenia – zbudował szpital, tworzy lepsze warunki dla najmłodszych mieszkańców dalekiej Afryki. Jego działania to promyk nadziei w miejscu, gdzie nierzadko jest ona najcenniejsza walutą.

Człowiek o wielkim sercu postanowił podzielić się swoją historią z czytelnikami naszej redakcji. List, który przysłał, to nie tylko opis jego misji, lecz także zaproszenie do refleksji nad sensem naszych własnych działań. Pragniemy Państwa serdecznie zaprosić do lektury.

„Za równie trzy miesiące będę obchodził swoją dziesiątą już rocznicę pracy misyjnej na Madagaskarze. Doskonale pamiętam ten szczególny 21. lipca 2014 roku, kiedy wylądowałem w stolicy Czerwonej Wyspy, by rozpocząć swój wolontariat - roczny, jak wówczas błędnie myślałem. A tu niepostrzeżenie mijają kolejne miesiące i lata mojej posługi na rzecz niedożywionych dzieci, i tych, których dotyka kryzys ubóstwa tak ekstremalny, że trudno sobie go wyobrazić.

Drodzy Czytelnicy, spisuję dla Was tych kilka słów między moimi afrykańskimi obowiązkami, i niezmiernie cieszę się, że mogę podzielić się choć cząstką tego, czego na co dzień doświadczam. Nazywam się Daniel Kasprowicz, pochodzę z Rybna (powiat działdowski) i na co dzień prowadzę Klinikę im. Bł. Jana Beyzyma w Manerinerina (Region Boeny).


Manerinerina to specyficzna wioska położona nieopodal rzeki, która co roku podczas silnych cyklonów rozlewa się na pobliskie ryżowe poletka. Ludność jest prosta i uboga, mieszanka plemienia Tsimihety, Merina, Antandroy i Betsirebaka. Plemienny Madagaskar 21. wieku absolutnie nie zgrywa się z internetowymi mapami, gdzie każdy klan ma swoje terytorium. Przez zmiany klimatyczne i drastycznie skracającą się porę deszczową ludność musiała emigrować z południowej części wyspy, szukając schronienia i nowego życia w małych wioskach i miejscowościach. Stąd też ta nasza Manerinerina stała się mulit-plemiennym folwarkiem, gdzie zdecydowana większość społeczności zajmuje się uprawą ryżu, fasoli black-eye (z malg. lojy) i orzeszków ziemnych, a chłopcy wypasają bydło - za puszkę ziarna dziennie. Kiedy jest sezon żniw, a silosy zbożowe wypełniają się plonami ziemi, jest dobrze. Niestety ten sezon trwa kilka tygodni. W przeludnionych miasteczkach zapasy kończą się bardzo szybko. Kiedy zaś zasoby ubożeją, ceny ryżu wzrastają nawet o kilkaset procent. Bogatsi są wstanie przetrwać ten kryzys, biedniejsi umierają z głodu bądź dobija ich tyfus, malaria i kiła, nie mówiąc o całej rzeszy innych chorób nietropikalnych, z którymi nie radzą sobie rządowe agendy zdrowia. I tu pojawia się BEYZYM, bo tak potocznie nazywają nasz szpital mieszkańcy Manerinerina i wszystkich wiosek nieopodal.

W maju zeszłego roku powołałem Fundację dla Madagaskaru, by móc wspierać ubogie dzieci, dla których powstał projekt stypendialny. To on umożliwia im dostęp do edukacji, a także wsparcie medyczne i wyżywienie. Organizujemy cyklicznie akcje zdrowotne, by zapobiegać niepotrzebnym zgonom dzieci - które bezdyskusyjnie zdarzać się nie powinny, zwłaszcza kiedy pacjent umiera z niedożywienia. Na litość boską! W czasach wszechstronnego dobrobytu na moich oczach zmarła Volamiarona, ośmioletnia dziewczynka, doprowadzona przez dur brzuszny i sytuację finansową rodziców do kacheksji, czyli wyniszczenia organizmu. Mimo starań nie udało się jej uratować. Podobnie jak inne dziecko, które za późno dotarło do szpitala z zimnicą przebiegającą z ostrym i ciężkim przebiegiem. Malaria nie oszczędza nikogo, ale dzieci upodobała sobie nadzwyczaj niemoralnie. Dzięki wsparciu z Polski możemy to zmieniać. Tak też Stowarzyszenie dla Świata wspiera nas w walce z febrą, a Fundacja Mała Misja zakupiła aż 40 kartonów z lekami i jednorazowym osprzętem wykorzystywanym w codziennej praktyce szpitalnej. Darczyńcy Fundacji dla Madagaskaru poprzez swoją hojność pozwalają nam organizować wiele projektów medycznych. Ostatnio zoperowaliśmy pięćdziesiąt dzieci z przepuklinami i innymi schorzeniami wymagającymi interwencji chirurgicznej. W marcu przebadaliśmy i wyleczyliśmy dwieście kobiet, których los na wyspie jest szczególnie trudny. Z okazji Dnia Malarii w kwietniu przyjęliśmy aż trzysta dzieci na oddział, by wyleczyć je z zimnicy i innych chorób tropikalnych i pasożytniczych. Jeśli ktoś chciałby wesprzeć nas w tej walce, bardzo serdecznie zachęcam do współpracy i nawet najmniejszego daru serca.

Kiedy piszę te słowa wszystko wydaję się takie proste i barwne. Niestety życie w Afryce, życie na Madagaskarze nie jest proste. Dla mnie to pewnego rodzaju codzienna walka: by wstać z gorejącym sercem, a może to tchnienie Ducha Świętego, że dziś naprawdę wszystko będzie dobrze, że nikt nie umrze, że wystarczy leków i zwykłych środków ochrony osobistej dla zespołu lekarzy i personelu pielęgniarskiego, którym zarządzam. Codziennie zdarzają się sytuacje przedziwne. Ostatnio nasza uczennica ze szkoły, którą stworzyłem z myślą o biednych rodzinach, została zabrana przez ojca na wioskę. Wydano ją za mąż za krowę lub dwie. Słuch o niej zaginął. Mi przyszło zmierzyć się z tą prawdą, którą podzielić się trzeba z osobą w Polsce wspierającą konkretne dziecko w ramach programu „Adopcji na odległość”. System edukacji na „Wyspie kochających lemurów” jest tak samo kulawy jak publiczna opieka zdrowotna. Szkół publicznych brakuje, a na te prywatne, nawet wyznaniowe i misyjne, nie stać przeciętnego Malgasza, który zarabia dwa bądź trzy złote dziennie. Napęd do powszedniego działania dają jednak te dzieciaki i ta młodzież, która po drabinie szkolnictwa, wspina się z świetlikami w oczach. I wierzę, że to przyszłość tego narodu.

Tymi słowami kończę ten słodko-gorzki list. Gdyby dziś ktoś zapytał się mnie kim jestem i dokąd zmierzam to powiedziałbym pewnie, że jestem chłopakiem, który zagubił się pośród duchów przodków, malgaskich absurdów i w skomplikowanej afrykańskiej przestrzeni. A jednak coś tam ciągnie i nie kłamał Kapuściński pisząc: Wszak istnieje coś takiego jak zarażenie podróżą i jest to rodzaj choroby w gruncie rzeczy nieuleczalnej.”

Daniel Kasprowicz

2001-2024 © Gazeta Olsztyńska, Wszelkie prawa zastrzeżone, Galindia Sp. z o. o., 10-364 Olsztyn, ul. Tracka 5